Jakoś tak się złożyło, że przez ostatnie dwa miesiące mam dużo do czynienia z monitoringiem wizyjnym, a przez to kamerami i rejestratorami sieciowymi. Nie będę wypowiadał się (na razie) o oprogramowaniu jakie siedzi w środku tak kamer jak i rejestratorów. Jeśli chodzi zaś o sprzętową stronę to miałem przygodę z rejestratorem i jego wentylatorkiem.
Wbrew pozorom, to nie wpis z serii “Awarie komputerowe”, a przynajmniej jeszcze nie. Bo fakt, że serwer może paść w każdej chwili, jest niezaprzeczalny. A ja tylko chciałem przeczyścić wnętrzności starego serwera.
Jak trafia do mnie sprzęt od osoby, która pali papierosy podczas pracy na komputerze, to tego zapachu nie da się pomylić z niczym innym. Zanim sprzęt zostanie zdiagnozowany ubieram rękawiczki i biorę środek czyszczący, a po wszystkim wietrzę warsztat przez dłuuuugi czas. Niestety w większości przypadków naprawa nie jest możliwa i pozostaje tylko zgrać dane z dysku. Bo papierosy są dla sprzętu tak samo zabójcze jak dla człowieka.
W ciągu ostatniego miesiąca stwierdziłem “zgon” sześciu laptopów. W większości przypadków przyczyną była starość, ale dwie sztuki doznały ewidentnie przegrzania przez niedostateczną wentylację (czyt. zasyfione radiatory). Wśród tych laptopów trafił się jeden, który miał genialne rozwiązanie na utrzymanie w czystości układu chłodzenia.
Mamy czerwiec więc sezon burzowy w pełni. Czasami jakiś kabel zostanie zerwany, czasami urządzenie się spali, a czasami po prostu zawiesi. No i kable można połatać, urządzenie wymienić, a zawiechę zrestartować. No chyba, że jesteś technikiem Orange to zresetować – prawie to samo.
Ludzie dzielą się na tych co robią kopie i co zaczną robić kopie. Najprościej nasze dane zgrywać na “pendraka” albo jakiś zewnętrzny dysk USB. Co jednak jak ten padnie? Generalnie gdy dociera do mnie sprzęt uszkodzony na poziomie elektroniki to w 99% stwierdzam zgon “pacjenta”. Tym razem jednak było troszkę inaczej. Zgon udało się chwilkę odroczyć.
Laptop został zalany sokiem pomarańczowym, a serwis go dobił. W zasadzie nie było próby naprawy, a jedynie stwierdzenie zgonu “pacjenta”.
Dawno nie miałem na warsztacie drukarki. Może dla tego, że większość drukarek domowych to urządzenia jednorazowego użytku, a może przez to, że część osób przesiadła się na trwalsze urządzenia. Faktem jest, że kilka ostatnich “napraw” kończyła się na stwierdzeniu, że należy wymienić urządzenie bo jego naprawa będzie nieopłacalna. Tak jest przy urządzeniach w przedziale cenowym od 100 do 250 zł. Ale nie w tym przypadku.
Pewne sytuacje mnie przerastają, a może to kwestia wieku. Może z czasem, zamiast szarpać się z rozwiązaniem problemu zgodnie z własnymi przekonaniami, należy go rozwiązać w najprostszy sposób? Może więc zamiast denerwować się, że kolejne aktualizacje FF, Opery czy Chroma psują funkcjonalność systemu w pracy, należy przesiąść się na Edga?