Menu Zamknij

Mój łizard stworzył brifowy dokument o targecie – że co?

Nie lubię takich rozmów telefonicznych, polegających na próbie zaprezentowania produktu, którego się nie chce, w sposób, którego się nie lubi. No bo jak nazwać rozmowę z panią, która koniecznie chce zaprezentować elektroniczny obieg dokumentów (oczywiście przykładowo) nie znając odpowiedzi na podstawowe pytania, nie potrafiąc przytoczyć udanych wdrożeń z mojej dziedziny, posługującej się słowami takimi jak “łizard”, “brif” czy “target”. Rozumiem że nie zadzwoni do mnie wdrożeniowiec, ale przynajmniej jakieś podstawy powinno się znać.  No i te nieszczęsne wtrącenia z języka angielskiego. Jeszcze przepuścił bym to w rozmowie telefonicznej z kimś kogo znam chociaż ich nadużywanie jest po prostu wkurzające. Zawieranie jednak takich słów w prezentacji produktu czy filmie dla osób, które mogą wcale języka angielskiego nie znać, świadczy tylko o poziomie danej firmy lub jej komórki marketingu. Bo przypuśćmy że taki Kowalskie zobaczy słowo “wizard” i wrzuci je do słownika, to otrzyma wynik “czarnoksiężnik”. I co ma pomyśleć biedny Kowalski? No że ta informatyka to sama magia, a do tego czarna, skoro zatrudniają czarnoksiężników do tworzenia dokumentów.

Wracając jednak do rozmowy to Pani dzwoniąca miała pecha trafiając na mnie. Po pierwsze dla tego, że znam kilka obiegów dokumentów i ich zgodność z przepisami prawa lub dostosowanie do specyficznych środowisk to tylko jeden z wielu aspektów działania oprogramowania. Ważnych aspektów, ale nie najważniejszych. Widziałem kilka systemów, które były pisane specjalnie pod urzędy i wypełniały idealnie literę prawa (czego nie da się zrobić), ale w tym wszystkim brakowało intuicyjności lub po prostu pomyślunku. Mało jest bowiem osób, które mogąc działać na Windowsie, powie że woli konsolowego Linuxa bo ma lepszy interfejs. I tak, wiem, że słowo interfejs to też zaczerpnięcie z języka angielskiego, ale pisanie “międzymordzie” po prostu jakoś nie przystoi. Tak więc interfejs prezentowanego systemu już na pierwszy rzut oka wyglądał jakby wrzucono wszystko na raz i użytkownik może sobie dostosować co chce widzieć. Taaa. Z moich doświadczeń wynika, że dużo lepiej jest dać minimum i ewentualnie dokładać uprawnienia, niż dać uprawnienia do wszystkiego i błogo patrzeć na nadciągającą katastrofę. Raz trafiłem na obieg tak intuicyjny, że nie znając systemu (ani tym bardziej ważnych dla obiegu przepisów) potrafiłem wprowadzić dokument, łącznie z jego skanowaniem, zadekretowałem go i wydrukowałem potwierdzenie. Wszystko zajęło około 5 minut i to na zdalnym serwerze. Jeśli czegoś nie mogłem zrobić to tego po prostu nie było, a widok zmieniał się w zależności od tego w jakim stadium załatwiania sprawy byłem.  Ale odbiegłem znowu od głównego tematu, czyli rozmowy. Generalnie po kilku pytaniach Pani zaczęła robić co raz dłuższe pauzy i ewidentnie nie wiedziała co odpowiedzieć. Gwoździem do trumny było jednak stwierdzenie że oczywiście integrują się z wszelkimi programami dziedzinowymi. No już to widzę. “Nasza firma uruchamia program, a ten magicznie (pewnie tym czrnoksiężnikiem) wie co czym jest i jak z tego i do tego wysłać odpowiednie dane”. Tak to brzmiało. W tym momencie to ja zrobiłem dłuższą pauzę, po czym zapytałem w ilu jednostkach, takich jak moja, mają wdrożenia. W jednej. No to dziękuję i do widzenia. Dla mnie dużo lepszą rekomendacją jest tekst np. mamy wdrożenie w 15 jednostkach takich jak Pana i może Pan dzwonić gdzie chce.